Recenzja filmu

Płomienie (2018)
Chang-dong Lee
Ah-in Yoo
Steven Yeun

Pantomima

Lee zasiewa ziarenka wątpliwości bez uciekania się do zamaszystych gestów, burzy wiarygodność świata przedstawionego, ani na milimetr nie rozluźniając realistycznego gorsetu. Mimo gatunkowej
Dziewczyna bierze do ręki mandarynkę, obiera ją ze skórki, zjada ze smakiem. Tylko że żadnej mandarynki tu nie ma. "Pantomima nie polega na wyobrażaniu sobie, że coś jest, pantomima polega na zapominaniu, że czegoś nie ma", pada zaraz wyjaśnienie tego, co rozegrało się na naszych oczach. A może w naszych wyobraźniach? Otóż to: jeśli szukacie sceny, która pomoże odnaleźć się w enigmatycznych "Płomieniach", nie szukajcie dalej. Lee Chang-dong, zainspirowany opowiadaniem Harukiego Murakamiego "Spalenie stodoły", snuje swoją historię niczym mim, sugerując kolejne kształty, jakie może przybrać fabuła, a potem burząc iluzję, pokazując nam puste dłonie, umywając ręce. Lepiąc - jakby z powietrza - opowieść, która może być równie dobrze snem snem na jawie, wykwitem chorego umysłu, co mrożącą krew w żyłach kryminalną intrygą. Thrillerem albo psychodramą, społeczną alegorią albo tragiczną love story. A przy tym nie jakąś postmodernistyczną błyskotką, tylko filmem niemalże ascetycznym. Wbrew ognistemu tytułowi pozbawionym fajerwerków gatunkowej żonglerki.

Fabuła jest przyziemna, a zarazem dziwnie abstrakcyjna. Marzący o karierze pisarskiej introwertyk Jong-soo (Ah In Yoo), spotyka na ulicy znajomą z dzieciństwa, Hae-mi (Jong-seo Jun). Zaprzyjaźniają się na nowo, wkrótce idą do łóżka w jej ciaśniutkim pokoiku-mieszkanku, do którego słońce wpada przez okno tylko raz na dzień, odbite od wieży transmisyjnej za oknem. Akurat w momencie, gdy uprawiają seks, na ścianie pojawia się ów refleks światła, angażując uwagę chłopaka. Później, kiedy dziewczyna wyjedzie na jakiś czas do Afryki, Jong-soo zacznie odwiedzać jej dom, by karmić kota i… masturbować się, patrząc przez okno na wieżę. Niestety, Hae-mi wraca z podróży w towarzystwie nowego kolegi, Bena (Steven Yeun). Powstaje dziwny trójkąt miłosny, buzujący podskórnym klasowym napięciem. 

Ojciec Jong-soo siedzi w areszcie, matka zniknęła z jego życia; apatyczny chłopak mieszka na wsi w rozpadającym się gospodarstwie, tak blisko granicy, że z oddali słychać już propagandowe komunikaty z Korei Północnej. W walce o Hae-mi nie ma on więc szans z przystojnym i wysportowanym Benem, jeżdżącym Porsche i mieszkającym w Gangnam, zamożnej dzielnicy Seulu. Mimo to Hae-mi i Ben nalegają na towarzystwo chłopaka, zapraszają go do knajp, odwiedzają w domu. Jong-soo, admirator Faulknera i Fitzgeralda, zaczyna się czuć, jakby trafił do fabuły "Wielkiego Gatsby’ego". To Ben, ze swoją dziwną, protekcjonalnie przyjacielską manierą, spełnia się oczywiście w tytułowej roli. Kibicuje chłopakowi w jego pisarskich próbach, wyjawia mu swój sekret: dla kaprysu lubi podpalać opuszczone szklarnie.

Bezpośredniość opowieści, jaką snuje Lee, jest zwodnicza. Wszystko jest tu bowiem niczym ów kot Haemi, który - prawie jak kot Schrödingera - istnieje bądź nie; którego Jong-soo karmi, choć nigdy go nie widział. Reżyser wciąż myli naszą czujność, ustami bohaterów podsuwa kolejne informacje, a my odruchowo bierzemy je za fakty, choć nie sposób ich "faktyczności" zweryfikować. Czy wszystkie te przyjacielskie podchody Bena nie są aby wyrafinowaną zemstą Hae-mi za to, że Jong-soo nazwał ją kiedyś brzydką? Trudno powiedzieć, w zasadzie nie wiadomo nawet, czy rzeczywiście kiedykolwiek się znali. Jong-soo przecież początkowo nie rozpoznaje jej na ulicy (podobno przeszła operację plastyczną), a kiedy spróbuje dociec, czy, jak sama twierdzi, za młodu wpadła kiedyś do studni, nikt nie będzie wiedział, czy taka studnia w ogóle gdzieś jest. Czy ta pantomima jest zwiastunem czegoś strasznego czy może działa tu pobudzona wyobraźnia Jong-soo, niespełnionego literata?
 
Lee zasiewa ziarenka wątpliwości bez uciekania się do zamaszystych gestów, burzy wiarygodność świata przedstawionego, ani na milimetr nie rozluźniając realistycznego gorsetu. Mimo gatunkowej niejednorodności nie ma tu charakterystycznych dla kina koreańskiego dynamicznych przeskoków między estetycznymi porządkami. Reżyser snuje opowieść bardzo konsekwentnie i bardzo spokojnie. Wrażenie ślamazarności jest jednak - a jakże - mylne. Rozprzężenie narracyjne to nie stylistyczna maniera, to nie sztuka dla sztuki. Lee używa powolnego tempa z premedytacją, by ostrożnie porozwieszać wszędzie Czechowowskie strzelby, nasycić drugi plan sugestywnymi tropami, rekwizytami. Wybuchowy ojciec, który zaatakował sąsiada; głuche telefony, jakie odbiera nocami Jong-soo; torba z nożami, jaką znajduje w domu chłopak; szuflada w mieszkaniu Bena pełna damskich bransoletek… Każdy z tych elementów może mieć kluczowe znaczenie, a dzięki niespiesznemu rytmowi filmu nie pojawia się wrażenie przesytu: wątki nawarstwiają się powoli, atmosfera gęstnieje dyskretnie, aż w którymś momencie gatunkowa pętla się zaciska i nagle nie ma czym oddychać. Wówczas do podkręcenia suspensu wystarcza już reżyserowi byle detal: ot, majacząca w tle sylwetka ciężarówki.

Ten gatunkowy terror ma oczywiście podłoże nie tylko prywatne, ale i polityczne. Osobiste uwarunkowania Jong-soo - burzliwa historia jego rodziny— łączą się z uwarunkowaniami narodowymi: pogłosami północnokoreańskiej propagandy czy cieniami amerykańskiej kultury. Gdzieś w tle, z telewizora, Donald Trump prawi o nierównościach społecznych, a w rozmowach na ulicach przewija się wątek dziewczyn z prowincji, które, zadłużone, znikają nagle bez śladu. Hae-mi może flirtować, zajadać się wyimaginowanymi mandarynkami i bawić w mima, ale społeczna pantomima to przecież jej codzienność: robienie dobrej miny do złej gry ciasnego mieszkanka, dorywczej pracy, braku przyjaciół, długu na karku. Fabularna ambiwalencja "Płomieni" brzmi tu jak diagnoza. 

W jednej ze scen Ben prosi Jong-soo, by wyjaśnił Hae-mi, czym jest metafora, ten jednak, zamiast odpowiedzieć, milcząco wychodzi z pokoju. Lee Chang-dong zachowuje się podobnie - nie interesuje go rozwiewanie wątpliwości, identyfikowanie znaków. Wręcz przeciwnie. Reżyser pyta raczej, jakich trzeba - psychicznych, społecznych, narodowych - okoliczności, by, wzorem Jong-soo, zacząć rozważać potencjalność niektórych upiornych scenariuszy. Złe obrazy nie biorą się znikąd.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones